Sezon brevetowy czas zakończyć - czyli wrześniowy Pomiechówek 200...
Ale od początku...
Po raz pierwszy w Pomiechówku pojawiłem się rok temu, również we wrześniu i... bardzo przypadła mi do gustu formuła tej imprezy dodatkowym plusem dodatnim jest również to, iż miejscowość ta leży od Skierniewic niemal "za miedzą" (no dobra może nie aż tak bardzo bo to tylko i aż 100 km).
Przygotowania rozpoczęły się w piątek - myciem i pakowaniem do samochodu roweru (no tak mycie roweru oznaczało w bliskiej przyszłości możliwymi opadami - taka już u mnie karma;) zresztą piątek miał być ostatnim prawdziwie letnim dniem bowiem na weekend zapowiadano załamanie pogody). Torba z bambetlami spakowana, zegarek nastawiony jak zwykle w tym przypadku na godz. 05:20 (jak miło pospać sobie dłużej...). Wieczorem wcześnie - czyli ik. godz 23ciej grzecznie do łóżeczka. Rano obudzony przez zegarek, nieśpiesznie wstałem, zjadłem śniadanie zameldowałem się w samochodzie i na wyjeździe z miasta zerknąłem na planowaną godzinę dojazdu do Pomiechówka i... o żesz ty orzeszku... jak to - czas dojazdu 08:00... noż... gdzieś mi się podziało 30 minut.. zazwyczaj w tym miejscu miałem podawany czas 07:30... Wszak na ósmą planowany jest start brevetu! No cóż będzie start solo. Na szczęście autostrada nie była zbytnio zablokowana więc przynajmniej tu nie było dodatkowych atrakcji, w miarę sprawny przejazd przez Błonie i Leszno i czekała mnie jazda przez Kampinos... tak tą drogą, na której nie tak dawno (na początku września) zginęła cyklistka zabita przez kierowcę samochodu...
Dojeżdżając do Cybulic po wewnętrznej stronie łuku drogi, widzę rozbity na drzewie samochód. Zatrzymuję się celem sprawdzenia czy ktoś jet w środku. Upewniwszy się że nikogo nie ma w tym pojeździe, kontynuuję dalej swoją podróż do Pomiechówka. W samych Cybulicach spotykam patrol drogówki - zatrzymuję się i informuję o rozbitym samochodzie. Policjanci odpowiadają, że wiedzą o tym wypadku zdarzył się on bowiem w nocy. Dalsza droga do celu mej podróży upłynęła już bez przystanków.
W samym Pomiechówku udało mi się zdążyć ma odprawę i zobaczyć start grupy (na liście startowej było ponad 80 nazwisk). Szybkie przygotowanie roweru, przebranie się w rowerowe ciuchy (wobec rześkości powietrza zdecydowałem się nie jechać zupełnie na lekko - oprócz spodenek i koszulki zaopatrzyłem się w potówkę, rękawki, nogawki oraz kamizelkę). Można więc było wystartować. Okazało się, że nie tylko ja spóźniłem się na start. Ruszyłem na trasę w pięcioosobowej grupce, która już za startem szybko się porwała. Na trasie zostałem wraz z R. który dzielnie, pomimo moich wielokrotnych namówień aby wystartował z główną grupą, postanowił poczekać na moją spóźnialskiego. Pierwszych uczestników którzy ruszyli o czasie doszliśmy już w Gocławicach. W Śniadówce przejechaliśmy po wiszącym moście nad Wkrą (bardzo ciekawa konstrukcja). Kolejne osoby spotkaliśmy już w okolicach i na samym pierwszym PK - który moim skromnym zdaniem był ustalony zbyt blisko. Bowiem zlokalizowano go już na 23 kilometrze (zresztą omal nie minęliśmy go - całe szczęście sporo osób wyjeżdżało z punktu). Za Nowym Miastem po dociągnięciu R. do większej grupy postanowiliśmy się rozstać. R. potowarzyszył mi jeszcze chwilę do kolejnego mijanego uczestnika i został z nim. Ja od tego momentu jechałem sam. Po skręceniu z 632ki w prawo przed Bolęcinem skończył się przyjemny asfalt. Zarówno dojazd do Sochocina i wyjazd z niego odbywał się po dość kiepskiej szosie. Samotna jazda przerywana przerywana była w chwili gdy dojeżdżałem do kolejnych uczestników jadących albo samotnie albo w większych czy mniejszych grupkach. Po krótkiej wymianie powitań czy kilku zdań ja kontynuowałem swą solową jazdę. Asfalt poprawił się w mniej więcej w okolicach Gutarzewa można było zatem znów cieszyć się widokami, robieniem zdjęć itp, itd.
Od tej miejscowości przez dłuższy czas nikogo nie mijałem... zacząłem się nawet zastanawiać czy aby dobrze jadę tym bardziej, że w okolicach Bud Rumockich zobaczyłem jadącą w przeciwną stronę sporą grupkę cycklisów... okazało się jednak, że to były osoby jadące zupełnie inną "imprezę" (pozdrawiam ponownie). Dojeżdżając do PK2 zorganizowanym w sklepiku w miejscowości Huta (72 kilometr) dojeżdżam widząc kilkuosobową grupę która właśnie rusza. Po odwiedzinach w sklepie ograniczonym jedynie do uzyskania pieczątki szybko opuszczam PK i w pospiechu nie zauważam zjazdu z głównej drogi (był to, jak się okazało później jedyny błąd w nawigowaniu). Na szczęście nie nadrobiłem zbytnio. Dość szybko wracam na właściwą drogę. Za skrętem w Mączewie dochodzę widzianą wcześniej grupkę brevetowców po krótkiej wymianie powitań i zdań ponownie jadę sam. Przed Radzynem Włościańskim ponownie droga brevetu przykleja się do jakże malowniczej rzeki Wkry, którą niestety w okolicach Radzanowa ostatecznie się rozstaję. Nie wiem czy to jakieś ma znaczenie ale wraz z porzuceniem towarzystwa rzeki kończy mi się woda w bidonach... no cóż niedaleko już do PK3 zlokalizowanym w Gradzanowie. W międzyczasie wyprzedza mnie samochód organizatorów brevetu. Dojeżdżając do PK3 widzę przed sobą bardzo dużą grupę ok 20tu kolarzy - jako żywo muszą to być nasi :)
Pobyt w Gardzanowie (105 km) niestety bardzo się dłuży - napełnienie dwóch bidonów, sięgnięcie po parę batonów. W ramach odpoczynku zajadam się jeszcze bananem. Z punktu ruszam chwilę po kilkuosobowej grupce. Dość szybko ich doganiam. Znów krótka wymiana pozdrowień i ponownie jazda w samotności. Kolejną grupkę wyprzedzam przed Raciążem. Niestety w samym mieście trwają remonty dróg. asfalt jest poprzecinany dużymi ubytkami asfaltu. Zwalniam więc na tyle skutecznie, że mijana chwilę temu grupa dogania mnie i wyprzedza. Po wyjeździe z miasta i po przejechaniu przejazdu kolejowego porzuciłem dziurawą ulicę Płocką... ufff jaka ulga.
O ile obierając jeszcze w Radzanowie kurs na południe nie odczuwało się wiatru o tyle po wyjeździe z Raciąża wiatr dawał się bardzo we znaki. Ciężko było samemu dojść wspomnianą wyżej grupę brevetowców. Czasami wiatr, zwiewający z pól piach, tworzył swoistą gęstą zasłonę która zakrywała będących niemal na wyciągnięcie reki cyklistów. Nie przypominam sobie abym wcześniej był czegoś podobnego świadkiem. Koniec końców udało się dojść brevetowców i ich wyprzedzić. W okolicach Główczyna, gdy asfalt znów miał więcej dziur niż ser szwajcarski (oj jak ja nie cierpię takich dróg) dogania mnie samotny brevetowiec. Razem jedziemy przez parę kilometrów do PK4 ulokowanym na stacji benzynowej w Kobylnikach. Tu oprócz pieczątki zakupuję mrożoną herbatkę :) W między czasie dojeżdżają kojeni uczestnicy. Ruszam w towarzystwie dwóch cyklistów. Po krótkiej rozmowie rozstajemy się i ponownie jestem sam, do mety pozostało ok 50 km. Wobec obrania kierunku na wschód wiatr zaczął pomagać ale szelmowsko jakby nieco osłabł. Do tego widzę za sobą chmurę z której widać mazaje a więc pada... Przyspieszam nieco ale nie może być przecież tak łatwo droga znów jest miejscami jedynie z nazwy drogą. Poza tym czeka mnie jeszcze creme de la creme dzisiejszej imprezy - czyli niemal tysiąc metrowy odcinek brukowy przed miejscowością o dźwięcznej i jakże pasującej tu nazwie Pieścidła... No nic zjawiam się na tymże odcinku - ale, ale toć to nie jest bruk a droga polna ubita małymi polnymi kamieniami ułożonymi bez ładu i składu. Próżno tu szukać choćby kawałka równo, na jednym poziomie wystających kamulców... pozostaje jazda bokiem po jakiś liściach, łuskwinach po kasztanach i samych kasztanach modląc się w duchu aby nie złapać jakiegoś "kapcia". Udało się, do mety mniej niż 30 km. W Kamienicy okazuje się jednak, że wspomniana wcześniej chmura podąża tą samą drogą ale z większą prędkością niż ja... oj będę mokry niestety... jeszcze co prawda suchy mijam Złotopolice, Trębki Nowe, Henrysin. Wjeżdżam na nieco zatłoczoną 62kę wpadam do Zakroczymia i... i tu dopada mnie ów deszcz. Najpierw jakby od niechcenia parę kropel spada to tu, to tam ale już za chwilę gdy przejeżdżam nad S7 mam wątpliwą przyjemność jechania w zupełnej ulewie. Na szczęście dość szybko przestaje padać i drogę od Modlina do Pomiechówka jadę już nie w ulewie a w małym deszczyku. Na mecie melduję się o 15:22.
Czekam jeszcze na R. - dojeżdża w kilkuosobowej grupce.
strava
Statystyka
czas jazdy:
czas na postoje - 24 min - stanowczo za dużo...
średnia: 30,4 km/h
Wnioski:
W zasadzie dwa no może trzy... po pierwsze zmiana opon z 23 mm na 28 mm to był strzał w dziesiątkę, zupełnie inny komfort jazdy po dziurach, przejazdach kolejowych itp, itd. Zabranie ze sobą kamizelki było bardzo dobrym pomysłem - skutecznie chroniła przed podmuchami zimnego wiatru.
Aha i ten trzeci - jazda solo to jest to co będę preferował w maratonach rowerowych, w których będą wydzielane tego typu kategorie.