Ucieczka z wyspy - vol. 3. Było wszystko, pot, krew, 10 km spacer przez las, wmordewind, powrót przed północą... ale warto było ;)
Poniedziałek, 9 lipca 2018
· Komentarze(0)
Skoro poprzednie wycieczki kierowałem na wschód przyszedł czas na kierunek odwrotny. Z poprzedniego roku pozostała mi niedokończona wyprawa do Peenemunde...
Ale od początku.
Niemal z wybiciem 17tej ruszyłem spod noclegowni udając się na 3kę i kierując się ku Świnoujściu. Ruch na drodze był, o dziwo, niemal zerowy (obeszło się też bez wrzasków na pojedyncze tiry). W mieście wzorem poprzednich wypraw skorzystałem z przeprawy Warszów, wjeżdżając na prom w zasadzie "z marszu". Po drugiej stronie, bez zbytniego marudzenia skierowałem się najkrótszą drogą ku granicy (czyli ulicą Wojska Polskiego). Nadal nie rozumiem dlaczego ludzie zakochani są tak w drogach z kocimi łbami oraz rowerowymi ścieżkami zrobionymi z kostki... na szczęście wiedziałem, że to ZŁO skończy się na granicy. Po drugiej stronie czekał mnie bowiem całkiem fajny asfalt zarówno na drodze jak i na ścieżkach. W zasadzie dzięki owej nawierzchni podróż B111 upłynęła bez większych historii. Po dojechaniu do skrzyżowania z L264 (prowadzącej do Peenemunde) zaświtał mi w głowie pomysł zmiany kierunku jazdy... tzn pozostania na B111 i zamiast zwiedzenia byłego ośrodka badań nad nowymi broniami tysiącletniej Rzeszy, udać się do pobliskiego Wolgast aby pojawić się w Niemczech "kontynentalnych"... Ach cóż to za diabełek siedział mi na ramieniu owego wieczoru podsuwając mi tą myśl. Niestety/stety posłuchałem owym szeptom i po nie więcej niż po kwadransie byłem na moście nad Peenestrom, wjeżdżając najpierw na niewielką (10cio hektarową wyspę) Schlossinsel by następnie wjechać do Wolgast. Za miastem porzuciłem B111 na rzecz L26 kierując się na Hohendorf. Tu przywitała mnie najpiękniejsza droga po jakiej mi dane było tego dnia jechać. Niewielkie, strome hopki, szosa o nienagannym asfalcie wijąca się wśród drzew i pól. Po prostu bajka. Tylko czemu ach czemu znów pojawił się na mym ramieniu ów basałyk szepcząc, że nudna jest taka droga, że trzeba chcieć więcej zobaczyć i abym porzucił L26 na rzecz K30 i skierować się na Seckeritz i dalej na Lassan i Buggenhagen - bowiem w nagrodę spotkają mnie niesamowite widoki na rozlewiska przejechanej wcześniej Peenestrom a także cudowne liściaste lasy na południe od Wangelkow... Ah ten łapserdak i jego słodkie słówka... oj głupi ja głupi dałem się zwieść jego namową. Z początku niby nic złego się nie działo. Ot i ta droga pięknie wiła się pośród niewielkich hopek, pól i lasów. W mijanych sennych miejscowościach jakby czas zatrzymał się w latach 80tych... zaraz, zaraz ale dlaczego pojawiły się takie melancholijne wspomnienia z lat dzieciństwa gdy dane mi było pojawić się w Deutsche Demokratische Republik. A już wiem - na masztach wszak nie powiewały dumnie flagi DBD ale właśnie DDR. Za Buggenhagen miałem nieodparte wrażenie jakbym dojechał na koniec świata, niestety owe wrażenie zostało potwierdzone w okolicach godziny 20 gdy w pobliskim Jamitzow-ie natknąłem się na znak informujący że następuje koniec drogi. Była co prawda możliwość dalszej drogi w kierunku Klotzow ale owa droga składała się z dziurawych, betonowych płyt. Cóż zatem zrobić - jechać dalej przez ów Klotzow i dalej do bliskiego już przecież Pinnow-a (w sumie to tylko ok 8 km) czy też wracać się do owej porzuconej L26 (jakieś 16-18 km plus kolejne 25-30 km aby dotrzeć od północy lub zachodu do Pinnow-a)... czasu było coraz mniej a i urażona duma wybrała to pierwsze rozwiązanie. W około 20 min udało się przejechać 5 km dzielące mnie od Klotzow-a. I tu padła ostatnia nadzieja, owe płyty, na które dopiero co przestałem utyskiwać po prostu zniknęły, skończyły się równo z rogatkami tejże miejscowości. Zarówno przez miejscowość jak i dalej ku celu mej wędrówki ku cywilizacji w postaci miejscowości Pinnow a w zasadzie bardziej ku drogi B110 pozostawało kolejne 4 km tym razem szutrowej, pokrytej niej lub bardziej drobnymi kamieniami, drogi (no jedno się zgadzało - była to bardzo malownicza droga pośród wiekowego zdawałoby się lasu... tylko należało tamtędy jechać na mtb a nie na 23 mm slikach). Nic to dalej postanowiłem udać się "z buta"... i z tego buta szedłem tak sobie około 30-40 minut. docierając do cywilizacji kilka minut po 21szej. Czekał mnie jeszcze niewielki dystans abym powrócił na Uznam. Od Johannishof wjechałem na mokradła - jakże malowniczo wyglądały kikuty wymarłych drzew pośród morza traw dodatkowo oswietlone promieniami zachodzącego słońca. Dodatkowym smaczkiem była ścieżka rowerowa (asfaltowa oczywiście). Na deser został jeszcze przejazd przez Peenebrucke i powróciłem na wyspę, do granicy pozostawało mi ok 20 km. Tym razem postanowiłem nie modyfikować planów i pozostając na B110 szybko przemierzałem Uznam zatrzymując się jedynie raz aby w okolicach Dargen i Katschow spojrzeć za siebie podziwiając ferię barw na niebie pozostawionych przez ostatnie promienie słońca. Tym razem miałem wjechać do Świnoujścia nieznaną mi drogą - zwaną Grunwaldzką (i jak nazwa kojarzy się z historią tak też i nawierzchnia tejże drogi była iście historyczna). Próba skręcenia w 11 Listopada i dalej w Matejki tylko na chwilę poprawiła drżenie rąk wywołane wjazdem do kraju.
Na przeprawie promowej zjawiłem się 20 kilka minut po 22giej. Tu los nie pozwolił mi czekać na prom który właśnie dobijał do nabrzeża, jeszcze przed 23cią zjawiłem się ponownie na wyspie Wolin. Opustoszałe ulice zdawały się gwarantować szybki transfer do "domu". I w zasadzie tak się odbyło acz gdybym jechał blaszakiem czekałby mnie dłuższy postój w korku jaki wytworzył się w związku z przejazdem konwoju z elementami wiatraków, które utknęły na rondzie w Łunowie. Plus dla nie taki, że zanim ów transport przebił się przez owe rondo ja mogłem pokonać 3kę do zjazdu do Międzyzdrojów w samotności.
W noclegowni zjawiłem się o 23:35.
mapka
Ale od początku.
Niemal z wybiciem 17tej ruszyłem spod noclegowni udając się na 3kę i kierując się ku Świnoujściu. Ruch na drodze był, o dziwo, niemal zerowy (obeszło się też bez wrzasków na pojedyncze tiry). W mieście wzorem poprzednich wypraw skorzystałem z przeprawy Warszów, wjeżdżając na prom w zasadzie "z marszu". Po drugiej stronie, bez zbytniego marudzenia skierowałem się najkrótszą drogą ku granicy (czyli ulicą Wojska Polskiego). Nadal nie rozumiem dlaczego ludzie zakochani są tak w drogach z kocimi łbami oraz rowerowymi ścieżkami zrobionymi z kostki... na szczęście wiedziałem, że to ZŁO skończy się na granicy. Po drugiej stronie czekał mnie bowiem całkiem fajny asfalt zarówno na drodze jak i na ścieżkach. W zasadzie dzięki owej nawierzchni podróż B111 upłynęła bez większych historii. Po dojechaniu do skrzyżowania z L264 (prowadzącej do Peenemunde) zaświtał mi w głowie pomysł zmiany kierunku jazdy... tzn pozostania na B111 i zamiast zwiedzenia byłego ośrodka badań nad nowymi broniami tysiącletniej Rzeszy, udać się do pobliskiego Wolgast aby pojawić się w Niemczech "kontynentalnych"... Ach cóż to za diabełek siedział mi na ramieniu owego wieczoru podsuwając mi tą myśl. Niestety/stety posłuchałem owym szeptom i po nie więcej niż po kwadransie byłem na moście nad Peenestrom, wjeżdżając najpierw na niewielką (10cio hektarową wyspę) Schlossinsel by następnie wjechać do Wolgast. Za miastem porzuciłem B111 na rzecz L26 kierując się na Hohendorf. Tu przywitała mnie najpiękniejsza droga po jakiej mi dane było tego dnia jechać. Niewielkie, strome hopki, szosa o nienagannym asfalcie wijąca się wśród drzew i pól. Po prostu bajka. Tylko czemu ach czemu znów pojawił się na mym ramieniu ów basałyk szepcząc, że nudna jest taka droga, że trzeba chcieć więcej zobaczyć i abym porzucił L26 na rzecz K30 i skierować się na Seckeritz i dalej na Lassan i Buggenhagen - bowiem w nagrodę spotkają mnie niesamowite widoki na rozlewiska przejechanej wcześniej Peenestrom a także cudowne liściaste lasy na południe od Wangelkow... Ah ten łapserdak i jego słodkie słówka... oj głupi ja głupi dałem się zwieść jego namową. Z początku niby nic złego się nie działo. Ot i ta droga pięknie wiła się pośród niewielkich hopek, pól i lasów. W mijanych sennych miejscowościach jakby czas zatrzymał się w latach 80tych... zaraz, zaraz ale dlaczego pojawiły się takie melancholijne wspomnienia z lat dzieciństwa gdy dane mi było pojawić się w Deutsche Demokratische Republik. A już wiem - na masztach wszak nie powiewały dumnie flagi DBD ale właśnie DDR. Za Buggenhagen miałem nieodparte wrażenie jakbym dojechał na koniec świata, niestety owe wrażenie zostało potwierdzone w okolicach godziny 20 gdy w pobliskim Jamitzow-ie natknąłem się na znak informujący że następuje koniec drogi. Była co prawda możliwość dalszej drogi w kierunku Klotzow ale owa droga składała się z dziurawych, betonowych płyt. Cóż zatem zrobić - jechać dalej przez ów Klotzow i dalej do bliskiego już przecież Pinnow-a (w sumie to tylko ok 8 km) czy też wracać się do owej porzuconej L26 (jakieś 16-18 km plus kolejne 25-30 km aby dotrzeć od północy lub zachodu do Pinnow-a)... czasu było coraz mniej a i urażona duma wybrała to pierwsze rozwiązanie. W około 20 min udało się przejechać 5 km dzielące mnie od Klotzow-a. I tu padła ostatnia nadzieja, owe płyty, na które dopiero co przestałem utyskiwać po prostu zniknęły, skończyły się równo z rogatkami tejże miejscowości. Zarówno przez miejscowość jak i dalej ku celu mej wędrówki ku cywilizacji w postaci miejscowości Pinnow a w zasadzie bardziej ku drogi B110 pozostawało kolejne 4 km tym razem szutrowej, pokrytej niej lub bardziej drobnymi kamieniami, drogi (no jedno się zgadzało - była to bardzo malownicza droga pośród wiekowego zdawałoby się lasu... tylko należało tamtędy jechać na mtb a nie na 23 mm slikach). Nic to dalej postanowiłem udać się "z buta"... i z tego buta szedłem tak sobie około 30-40 minut. docierając do cywilizacji kilka minut po 21szej. Czekał mnie jeszcze niewielki dystans abym powrócił na Uznam. Od Johannishof wjechałem na mokradła - jakże malowniczo wyglądały kikuty wymarłych drzew pośród morza traw dodatkowo oswietlone promieniami zachodzącego słońca. Dodatkowym smaczkiem była ścieżka rowerowa (asfaltowa oczywiście). Na deser został jeszcze przejazd przez Peenebrucke i powróciłem na wyspę, do granicy pozostawało mi ok 20 km. Tym razem postanowiłem nie modyfikować planów i pozostając na B110 szybko przemierzałem Uznam zatrzymując się jedynie raz aby w okolicach Dargen i Katschow spojrzeć za siebie podziwiając ferię barw na niebie pozostawionych przez ostatnie promienie słońca. Tym razem miałem wjechać do Świnoujścia nieznaną mi drogą - zwaną Grunwaldzką (i jak nazwa kojarzy się z historią tak też i nawierzchnia tejże drogi była iście historyczna). Próba skręcenia w 11 Listopada i dalej w Matejki tylko na chwilę poprawiła drżenie rąk wywołane wjazdem do kraju.
Na przeprawie promowej zjawiłem się 20 kilka minut po 22giej. Tu los nie pozwolił mi czekać na prom który właśnie dobijał do nabrzeża, jeszcze przed 23cią zjawiłem się ponownie na wyspie Wolin. Opustoszałe ulice zdawały się gwarantować szybki transfer do "domu". I w zasadzie tak się odbyło acz gdybym jechał blaszakiem czekałby mnie dłuższy postój w korku jaki wytworzył się w związku z przejazdem konwoju z elementami wiatraków, które utknęły na rondzie w Łunowie. Plus dla nie taki, że zanim ów transport przebił się przez owe rondo ja mogłem pokonać 3kę do zjazdu do Międzyzdrojów w samotności.
W noclegowni zjawiłem się o 23:35.
mapka