Dzień, noc i kawałek dnia... czyli Pierścień Tysiąca Jezior

Sobota, 30 czerwca 2018 · Komentarze(0)
Część 1 czyli rzekło się...
i przyszedł czas aby spełnić kolejny punkt z "noworocznej rowerowej listy" napisanej w chwili szaleństwa na chwilę przed przyjściem Nowego Roku.
W zasadzie pierwsza cześć tego roku (m.in. planowane i zrealizowane starty w: Pięknym Wschodzie oraz czerwcowym brevecie Pomiechówek 400) była niejako podporządkowana realizacji decyzji o starcie w tym maratonie... miał to być kolejny krok w stronę przesunięcia limitu km zrobionych w trakcie jednej "wycieczki" (dla przypomnienia jeszcze na początku 2018 r. mój rekord jednej wycieczki to 227 km zrobiony przy 3900 metrach wzniosu). Tak, plan podstawowy na P1000J zakładał jazdę non stop (w końcu lubię jeździć "po ciemoku").
Było jeszcze kilka planów/przemyśleń czy też chęci na ten maraton... Plan A (ambitny zresztą) zakładał zmieszczenie się w mniej niż 24h brutto. Plan B - zmieścić się w 30h. Plan C (jazda turystyczna) - zmieścić się w limicie czasowym, czyli w 40h.
W zasadzie impreza planowana na sobotę/niedzielę zaczęła się już w piątek od przybycia i zarejestrowania się w biurze zawodów w Świękitkach. Po zrealizowaniu tego obowiązku udałem się na kwaterę zamówioną w Agroturystyce U Dziedzica w pobliskich Klonach...i tu pojawił się niewielki zgrzyt bowiem aby tam dojechać trzeba było zjechać z 593 przed Wilczkowem i przez około 3 km pokonać polną drogę - samochodem nie było problemu tylko że ja chciałem ją przejechać w sobotę rano rowerem zaopatrzonym w 23 mm ogumienie... no cóż trzeba było zmodyfikować ów plan. Ale o tym później. Okazało się że w chwilę po mnie zaczęli zjeżdżać się kolejni uczestnicy maratonu. Po szybkim rozpakowaniu udaliśmy się wspólnie do Dobrego Miasta celem poszukania ciepłej strawy... skończyło się na pizzy, zjadanej w dość szybkim tempem aby nie spóźnić się zbytnio na wieczorną odprawę. Miło było spotkać osoby poznane na wcześniejszych maratonach vel brevetach. pogoda była dość łaskawa - nie padało :) Po odprawie i czasie spędzonym na rozmowach wróciliśmy do Klon. Ostatecznie okazało się, że w tym samym miejscu nocleg zamówiło łącznie sześć osób chcących zmierzyć się po raz pierwszy z trasą P1000J. Resztę wieczoru jak i część nocy przeszło na rozmowach i przygotowaniu rowerów.

Pierwszy raz przebudziłem się o 4 rano - zerknięcie na okno ujawniło grubą pokrywę chmur ale nie padało ;). Ostatecznie wstałem kilkanaście minut przed siódmą... słońce nieśmiało próbowało przebić się przez chmury. Nadal wiało. Po śniadaniu spakowaliśmy nasze rowery do samochodu Irka i podjechaliśmy na miejsce startu. Mój start zaplanowany został na pięć minut przed startem Irka. Niestety "mojej" sześcioosobowej grupie nie znałem nikogo. Pogoda na razie była ok.,  przede wszystkim nie padało, wiatr silny z północy zatem przynajmniej na tym etapie nie przeszkadzał a czasami nawet pomagał.

Część 2 czyli początek...
Równo z wybiciem 8:55 ruszyłem... start właściwy zaczął się wraz z wjechaniem na asfalt... jedynie początkowe kilometry znane mi były z wczorajszej wycieczki, za Dobrym Miastem zaczynała się terra incognita... tak przez 600 km (gwoli ścisłości okazało się, że znany mi był jeszcze około 4-5 km odcinek trasy nr 16 od Pszczółek poprzez Woźnice w okolicach Mikołajek, bowiem ten odcinek pokonałem na początku miesiąca w ramach Brevetu Pomiechówek 400).
W zasadzie od początku współpraca w grupie nie układała się co zaowocowało szybkim jej porwaniem się. W towarzystwie jednej osoby zaczęliśmy kręcić w miarę spokojnie (średnia ok 30 km/h). Stosunkowo szybko dojechał do nas Sebastian z kolejnej grupy i tak w trójkę dojechaliśmy do pierwszego PK ulokowanego w Jezioranach (46 km, godz 10:26, czas brutto 1 h 31 min). Ps. niestety to nie były owe sławne Jeziorany z audycji PR. Po krótkim postoju (ok. 3-4 min) ruszyliśmy dalej. Na 77 km w okolicach Reszela wjechaliśmy na wjechaliśmy na fragment drogi (594) który to mieliśmy ponownie pokonać wracając dnia następnego. Przy okazji opuściliśmy Warmię i zaczęliśmy eksplorację Mazur. Pod Świętą Lipką skręciliśmy na południe w stronę Mrągowa gdzie umiejscowiony był PK2 (102 km, godz. 12:33, czas brutto 3 h 38 min). W Mrągowie spędziliśmy ok 8 min. Z PK ruszyliśmy nieco liczniejszą grupą. Zaraz za Mrągowem wjechaliśmy na drogę 59 - idealny asfalt ale niestety bardzo duży ruch samochodowy. Na jednej z hopek w okolicy Muntowa ostatecznie odłączyłem się od grupki (odnotować tu należy iż chwilę wcześniej zjadłem pierwszego w życiu banana... może jednak jest coś na rzeczy w owej słynnej diecie: bułka + banan...) i dalej pokonywałem drogę niemal w samotności...

Część 3 czyli solo...
Jazda solo ma swoje plusy w postaci utrzymywania własnego tempa jazdy (minus i to duży to brak możliwości zejścia ze zmiany i jazdy na tzw. "kole"). Przed Rynem po raz pierwszy zatrzymałem się poza PK - wiązało się to z deszczem i próbą założenia kurtki deszczowej (muszę na przyszłość opanować sztukę zakładania w czasie jazdy). Jak się okazało postój był trochę na wyrost bowiem deszcz dość szybko przestał padać. W okolicach Mikołajek wjechałem na 16tkę by jak wspomniałem wcześniej przejechać kilka km znanej mi drogi (ehhh miesiąc wcześniej w tej okolicy było piękne słońce acz nie było za ciepło... no i trochę mniej wiało). Mniej więcej w tym miejscu znów miałem okazję jechać w grupie bowiem dogonił mnie Sebastian a my z kolei dogoniliśmy inną kilkuosobową grupę.  Na pierwszym rozwidleniu skręciliśmy w 643 udając się w kierunku kolejnego PK ulokowanego w Wydminach. Po drodze czekał nas jeszcze zjazd z 643ki. Odnotować tu należy przejazd przez półwysep Kula oraz most nad kanałem o tej samej nazwie łączącym jezioro Boczne i jez. Jagodne. Ps na samym półwyspie można zwiedzić dobrze zachowane umocnienia polowe z okresu I wojny światowej. Po wjechaniu na 63kę grupa znów się rozerwała i ponownie zostałem sam. W okolicach miejscowości Kąpy skręciłem w 655 - droga ta zawiedzie mnie poprzez PK3 aż do PK4... ale po kolei, do Wydmin dotarłem ok wpół do czwartej (176 km, godz. 15:26:41, czas brutto 6:31:41). Tu minęli mnie pierwsi zawodnicy jadący w kategorii solo. W PK3 spędziłem ok. 25 min (ciepły posiłek, napełnienie bidonów, dwa batony). Również tu po raz ostatni dogonił mnie Sebastian. Z Wydmin ruszyłem a jakże - w samotności. W okolicach Jez. Chełchy minąłem wypadek samochodowy (służby ratownicze były już na miejscu). Kolejny punk kontrolny został ulokowany w Kordegardzie w miejscowości Dowspuda (240 km, godz. 18:07:48, czas brutto 9:12:48). Również i tu czekał na zawodników ciepły posiłek. Po ok szesnastu minutach ruszyłem w dalszą podróż. Początkowo jechałem wraz z Tomkiem ale niestety tempo nadawane przez niego było zbyt szybkie a że nie chciałem jechać ciągle na jego kole zwolniłem. Spotkaliśmy się ponownie za  Augustowem (okazało się że pomylił on drogę... mnie miało to dopiero spotkać za parę godzin...).
Z Augustowem będą mi się kojarzyć dwie rzeczy:
1 - "piękna droga" wyłożona kocimi łbami (na dwudziesto-trójkach niezbyt komfortowo się ją pokonuje),
2 - długa prosta przez las w stronę granicy (najnudniejszy chyba odcinek na całym pierścieniu).
Szesnastka bo tą drogą wyjeżdżaliśmy z Augustowa miała jeden plus - ścieżka rowerowa i to asfaltowa :) - niestety tylko kilkukilometrowa bowiem wraz z dojechaniem do linii kolejowej kończyła się. Trzeba było zmierzyć się z kierowcami autobusów (na ok 10 autobusów słownie jeden wyprzedzając mnie zjechał na drugi pas, reszta mijała mnie na przysłowiową gazetę... na szczęście obyło się bez wizyt w rowie itp rzeczy. Szesnastką pomykałem ok 40 km by przed Konstantynówką wjechać w 663kę. Z tego miejsca pozostało jedynie 6-7 km do Sejn.

Część 4 czyli po ciemoku...
W Sejnach punkt kontrolny został umiejscowiony przy Placu Św. Anny w pobliżu bazyliki. Do PK5 (305 km, godz. 20:52:22, czas brutto 11:57:22) dotarłem kilka minut przed 21szą - kończyła się więc dwunasta godzina jazdy (niestety o tej porze planowałem być już na PK6 - czyli  na przepaku - no cóż...). Po nacieszeniu się ostatnimi promieniami słońca oraz ferii barw na niebie (kolejne stracone 20 min na postoju) czekała mnie najfajniejsza część tejże wycieczki - czyli jazda po ciemoku. Zrobiło się chłodniej, na szczęście wiatr zelżał. Na niebie, wobec ustępujących chmur, pojawiły się gwiazdy oraz księżyc (od pełni minęły jedynie dwa dni więc noc nie była wcale taka mroczna). Wjeżdżając w granice rezerwatu przyrody Ostoja Bobrów Marycha teren zaczął być bardziej pagórkowaty. Radość z jazdy potęgowała się z każdym przebytym kilometrem. Dodatkowym smaczkiem było wyszukiwanie w dalszej lub bliższej okolicy rowerowych światełek uczestników maratonu. W PK6 w Rutka-Tartak pojawiłem się na chwilę przed wybiciem godziny 23ciej (345 km, godz. 22:50:48, czas brutto 13:55:48). Korzystając z przepaku przebrałem się w świeży komplet ciuchów, dodatkowo ubrałem się w rękawki i nogawki (jednak zimno zaczęło robić swoje - jazda w krótkich ciuchach w temp poniżej dziesięciu stopni nie była zbyt komfortowa). Był to mój najdłuższy pobyt na punkcie kontrolnym - kosztował mnie on 47 min. W dalszą drogę ruszyłem zatem jeszcze przed północą. Zaraz po ruszeniu czekały mnie ponoć największe podjazdy, to teraz bowiem miałem się wspiąć na najwyżej położony punkt na całej trasie. Dwadzieścia minut po północy zjawiłem się w pobliżu trójstyku granic Polski, Litwy i Rosji - upłynęło kilka chwil zanim zrezygnowałem ostatecznie z pomysłu odwiedzenia samej granicy - w sumie i tak niewiele byłoby pewnie widać ;)
W zasadzie noc upłynęła spokojnie jedynie o czym należy wspomnieć to spotkanie na drodze dwójki zawodników którzy jechali ze wsparciem w postaci samochodu... ich światełka widziałem w zasadzie od miejscowości Żytkiejmy, raz się przybliżały a raz oddalały. Koniec końców kilkanaście km dalej owe światełka zmaterializowały się w postaci właśnie dwóch zawodników jadących z supportem w postaci samochodu. Trochę to było irytujące bowiem nie dawali w ogóle zmian, zwolniłem więc znacznie, pozwalając się im wyprzedzić aby również skorzystać z możliwości jazdy na kole. Po chwili jednak kierowca samochodu poinformował mnie że tak nie wolno bo to jedzie drużyna i nikt nie może korzystać z ich koła... dziwne to zatem było że oni mogą a ktoś inny kto jedzie w kat open nie może... na mą prośbę aby zatem oni też zachowali dystans albo aby jechali szybciej ich trener odpowiedział że on nie dyktuje im tempa... No cóż na szczęście dojeżdżaliśmy właśnie do Błąkał gdzie był fajny podjazd. Udało mi się ich wyprzedzić i odjechać aby móc cieszyć się jazdą w samotności.
Mijając Jez. Czarne garmin wskazał najniższą temperaturę tej nocy 3 stp. C... (odnośnie wartości temperatur na trasie - najwyższa zanotowana to 20 stp. C., zaś średnia 11 stp.).
Kilka minut przed drugą dojechałem do Gołdapi i tu na pierwszym rondzie zamiast zjechać drugim zjazdem zjechałem pierwszym (w ul Kolejową) gapiostwo i powrót na trasę kosztowało mnie ok 10 min (jak zerkam na stravę kilka osób popełniło ten sam błąd, niektórzy pojechali dalej i poprzez ul. Lipową powracali nieco dalej na wyznaczony kurs).
Sam PK7 w Gołdapi wyznaczony był tak na prawdę już za tą miejscowością, u stóp toru saneczkowego zjeżdżającego z Gołdapskiej Góry. Na punkcie pojawiłem się kwadrans po 2giej. (400 km, godz. 02:15:52, czas brutto 17:20:52). Po zjedzeniu kanapki, drożdżówki (chyba) i po wlaniu do bidonu izotoniku rozsiadłem się na chwilę w leżaczku popijając herbatkę. Kilka minut rozmowy zarówno z zawodnikami jak i osobami z obsługi i znów trzeba było ruszyć (na punkcie ostatecznie spędziłem ok 18 min).
Na wschodzie zaczęło się już rozwidniać.

Część 5... czyli z jednym bidonem
Gdzieś tak w okolicy Bani Mazurskich, gdy chciałem zamienić miejscami bidony, okazało się że nie mam co zamieniać bo w koszyczkach jest tylko jeden ten, z wodą zaś ten napełniony izotonikiem pozostał na punkcie w Gołdapi. No cóż za daleko odjechałem aby wracać. Szkoda bo go bardzo lubiłem (był to prezent który dotarł do mnie ze Śląska, miał bardzo fajną grafikę ukazującą że podróż z punku A do punktu B nie zawsze wiedzie po linii prostej).
Odcinek pomiędzy PK7 a PK8 miał być symboliczny bowiem to na nim miał pęknąć mój rekord dotychczasowej jednorazowej jazdy (do tego momentu rekord wynosił 426 km i zrobiony został 1 czerwca na wspominanym już wyżej brevecie: Pomiechówek 400).
Dzień stawał się faktem. Nadzieje na zmieszczenie się w limicie 24 h stawały się coraz mniej realne, przechodziłem zatem do planu B. Niestety zaczęły pojawiać się kolejne błędy nawigacyjne: nie wiem dlaczego ale uparłem się szukać ósmego punktu kontrolnego w miejscowości Harsz a nie jak był oczywiście w Sztynorcie (po drugiej stronie jeziora). Błądzenie kosztowało mnie kwadrans jakże kosztownego czasu. Koniec końców w PK8 zjawiłem się za dwadzieścia szósta (466 km, godz. 05:38:53, czas brutto 20:43:53). Zamówione naleśniki szybko zostały pochłonięte podobnie herbata. Tym razem już pilnowałem aby ostatni bidon zabrać ze sobą. Czas spędzony w Sztynorcie to ok 17 min.
Niestety po dodarciu do Kamionek ponownie zaliczyłem stratę czasową, po prostu zgłupiałem w którą stronę mam skręcić... a okazało się że należy po prostu przejechać skrzyżowanie na wprost (kolejne 10 minut straty). Dwa błędy w przeciągu 40 minut wystarczająco podniosły ciśnienie (w tym miejscu należy wspomnieć od Dobrym Duchu, który czuwał, niemal przez niemal cały czas, nade mną patrząc na moją osobę zamienioną w kropkę. Michał - wielkie, ogromniaste dzięki). Dodatkowo wkurzającym motywem stawała się coraz gorsza nawierzchnia dróg (niestety miało to być preludium do dróg, które były za kolejnym punktem kontrolnym - ale, jak mawiał klasyk, nie uprzedzajmy faktów, w końcu nie było jeszcze tak źle...). Przez Kętrzyn udało się przejechać dość sprawnie, miasto dopiero budziło się ze snu. Powróciły dobre asfalty, nie robiłem głupich błędów nawigacyjnych, słońce trochę ale jednak zaczynało przygrzewać więc humor powrócił.
Po dojechaniu do Świętej Lipki powróciłem na drogę którą pokonywałem w dniu wczorajszym. A chwilę później wjechałem ponownie do Warmii. W Reszelu umiejscowiony był kolejny (już przedostatni) punkt. Zjawiłem się tam około wpół do dziewiątej (517 km [wobec mych błędów ja już miałem tych km trochę więcej], godz. 08:28:53, czas brutto 23:33:53). Czas naglił zatem zrezygnowałem z ciepłego posiłku (ale i tak zabawiłem tam długie 16 minut). Szybki wyjazd z miasta (nadal nie kumam owych dróg wysadzanych kocimi łbami...) i znów w drodze - do zrealizowania planu B pozostawało 100 km i 6 godzin - niby bułka z masłem, no właśnie niby...

Część 6... czyli Huston mamy problem
Początek był fajny ponownie pagórkowaty teren, asfalt znów dobry więc pozostawało się tylko cieszyć z jazdy. Niestety dość szybko tego asfaltu było coraz mniej, na podjazdach było ciężej a na zjazdach telepało niemiłosiernie. Najgorszy odcinek był bodaj w lesie przed Bisztynkiem to tu odezwał się po raz pierwszy, najpierw delikatnie a później z całym rozmachem ból prawego kolana. Niestety ból spotęgował się do takiego stanu, że w zasadzie kręciłem jedynie lewą nogą, druga wczepiona w pedał po prostu poddawała się swobodnemu ruchowi. Prędkość diametralnie spadła do wartości, o których lepiej nie wspominać. Zamiast spokojnej jazdy przyszły czarne myśli czy aby w ogóle dojedzie się do mety. Plan szybko zmodyfikowany zakładał dotelepanie się do Lidzbarka Warmińskiego i poszukania tam jakiejś apteki. W samym mieście pojawiłem się o jedenastej. Na szczęście przy trasie maratonu była apteka - i to otwarta, bez ludzi w środku - zakupiona maść szybko została zaaplikowana na kolano. Spod apteki do term gdzie zlokalizowano dziesiąty punkt kontrolny było ze dwa-trzy km. Jakże się jednak one dłużyły. Ale w końcu udało się, acz "już był w ogródku, już witał się z gąską" a tu bonus w postaci samego dojazdu do term - kilkunastostopniowa ścianka... pewnie byłaby niezła zabawa ale jak tu z tym kolanem... rad nie rad zlazłem z roweru i ów podjazd pokonałem z buta - shame, shame on you! (był to jedyny moment na całej trasie gdy poruszałem się obok roweru).
Na PK10 zjawiłem się dwadzieścia parę minut po 11tej (560 km, godz. 11:22:56, czas brutto 26:27:56) zatem odcinek 43 km dzielący PK9 od PK10 pokonałem w zawrotnym czasie 2 godzin i 40 minut - 43 km w 2h 40 min!!! toż to będzie zacny rekord :(
Nie wróżyło to nic dobrego.
Postanowiłem na razie o tym nie myśleć a skupić się na piknikowej atmosferze panującej na punkcie, w tle leciała jakaś muzyczka, grilowane kiełbaski zdawały się mówić zjedz mnie (skusiłem się na dwie), do kubka polała się cola a później izotonik, pojawiły się dwie drożdżówki... to nic ze kolejne osoby przyjeżdżały i odjeżdżały sprawnie z punku kontroli... (sam nie wieże w to co napisałem ale tak było). No dobra ale zbliżał się czas na decyzję co dalej. Powtórnie zaaplikowana na kolano maść zdawała się działać - niby można chodzić, niby można coś tam kręcić a więc jest szansa że może się uda wszak do limitu czasu pozostawał spory margines. Od chłopaków z obsługi padła bardzo ważna wiadomość - stan nawierzchni miał być dobry i bardzo dobry... zatem decyzja jadę dalej... jeszcze tylko, zgodnie z zaleceniami Dobrego Ducha, zmiana ustawień bloków w bucie i w drogę... pozostawało niecałe nieco ponad 50 km.

Część 7... czyli młynek, szable w dłoń i jakoś tam będzie
Szczerze mówiąc nawet nie pamiętam czy wiatr pomagał na tym odcinku czy nie, słońce przygrzewało ale z czasem chowało się niemal całkiem za chmury (niezbyt pozytywne prognozy zapowiadały nawet deszcze w tej okolicy). Po drodze minęło mnie jeszcze parę osób a później, później nastała cisza. Nikogo na drodze i wokół, nawet samochodów jakby mniej, z czasem zacząłem się zastanawiać czy znów nie pomyliłem drogi... ale nie jechałem dobrze. Dalej więc, powoli "jak żółw ociężale" kręciłem ów młynek. Momentami nawet kolano jakby przestawało boleć acz próby wstawania na podjazdach spotykały się ze stanowczym protestem ponownie piekącego kolana. Od Ornety trasa zygzakowała na południe zatem można było wykorzystać ów północny wiatr (tak, jednak wiało) I w końcu... jest... tabliczka z napisem Świękity! Ale nie to jeszcze nie koniec, bowiem do mety pozostało parę kilometrów, jeszcze jeden, drugi podjazd (no dobra jakaś tam była hopka może dwie ale wówczas to były wielgachne podjazdy - mówię serio)… jeszcze jeden lekki łuk w prawo, ostatni zjazd, później już tylko kawałek znaną ze startu szutrową drogą i dojazd do mety... tylko dlaczego Metę zrobili dalej niż był start, ech biednemu "wiatr w oczy"... W końcu jest jednak - KONIEC!

O  godzinie 14 minut 34 a więc po 29 h 39 min brutto (ostatni odcinek 51 km pokonany w 2 h i 54 min) stanąłem w miejscu które opuściłem rano dnia poprzedniego. Plan B udało się zrealizować.
W zasadzie nie czułem zmęczenia, nie chciało mi się spać ani jeść czy pić... była za to złość, złość na kolano a w zasadzie nie na kolano ale na swoją głupotę, bo gdybym miał ze sobą nogawki, gdybym miał szersze opony, gdybym nie zjeżdżał na wyprostowanych nogach po dziurach to kolano pewnie by się nie zbuntowało a tak... no cóż człek ciągle się uczy...

Część 8... czyli liczby i takie tam...
Według zapisu pokonałem 617 km 350 m, czas samej jazdy to nieco mniej niż 26 godzin, na błądzenie i wizytę w aptece straciłem mniej niż godzinę, reszta czyli około trzech godzin spędzone na punktach kontrolnych. Jest zatem co urwać i co poprawić.
Klasyfikacja - pozycja 68 w generalce, w open 40 (ehhh, lepiej nic nie mówić). Na 180 ogółem zgłoszonych osób 22 osoby nie uzyskały kwalifikacji.

Zjedzono/wypito:
PK1 Jeziorany - baton
PK2 Mrągowo - drożdżówka, banan x2, napełniony 1 bidon,
PK3 Wydminy - ciepły posiłek, dwa batony, bidony,
PK4 Kordegarda - ciepły posiłek, banan, bidon
PK5 Sejny - drożdżówka, baton, herbata, bidon
PK6 Rutka-Tartak - ciepły posiłek, żelki, orzechy, herbata, bidony
PK7 Gołdap - kanapka, drożdżówka, herbata, bidon
PK8 Sztynort - naleśniki, herbata, bidon
PK9 Reszel - baton, bidon
PK10 Lidzbark Warmiński - pieczona kiełbaska x2, drożdżówka x2, izotonik, cola, bidon.
Z własnych zapasów: dwa batony i dwa żele plus bidon z wodą i bidon z izotonikiem.
Zaopatrzenie na PK było wystarczające, nie musiałem zatrzymywać się po drodze celem szukania dodatkowego pożywienia. poza tym odległości pomiędzy punktami też były dobrze przemyślane.

Wnioski:
Pierwszy i najważniejszy - nigdy ale to nigdy nie jechać maratonu na 23 mm oponach.
Drugi - albo mieć zgraną ekipę, która jedzie wypróbowanym wcześniej tempem albo dać sobie spokój z jazdą w open.
Trzeci - stanowczo mniej czasu spędzać na punktach kontrolnych (tzn. albo jechać sportowo albo turystycznie).
Czwarty - dodatkowo w apteczce umieścić tabletki przeciwbólowe oraz maść na bolące stawy itp...
Piąty - nogawki i rękawki lepiej wozić ze sobą (nigdy nie pakować ich do przepaku).
Szósty - Spokojnie można jechać dzień, noc i dzień (w zasadzie senność dopadła mnie dopiero w niedzielę po dotarciu na kwaterę tj. ok 17-18tej). 
Siódmy - nie zawsze urządzenia nawigacyjne mają rację ;)
Ósmy - pilnować bidonów (a był taki fajny...).
Dziewiąty - nadal cieszyć się z kręcenia w pięknych okolicznościach przyrody (mniej więcej godzinę po wschodzie słońca spotkałem łosia, który nic sobie nie robił z faktu że stoi na środku szosy innym razem przejeżdżałem przez wioskę gdzie niemal na wszystkich słupach energetycznych były gniazda z boćkami, jeszcze innym razem miałem przyjemność jechać w towarzystwie lecącego równolegle bociana niemal na wyciągnięcie ręki...). 

Część 9... czyli podziękowania :)
Przede wszystkim - Michał - jeszcze raz wielkie ogromniaste dzięki nie tylko za mobilizujące sms-y ale przede wszystkim za rady w najtrudniejszym momencie.
Robert i Adam - słowa uznania za motywujące sms-y i wiadomości.
Miło było wiedzieć, że moją osobę w postaci kropki na mapie oglądaliście i dopingowaliście. Jeszcze raz słowa uznania za pamięć i poświęcony czas.



















Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!